Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 277 —

Mimo wszakże, iż pozornie żadna meteorologiczna nie nastąpiła zmiana, słupek rtęci w barometrze podniósł się tak znacznie, jak nie stał dotąd od czasu przejścia koła biegunowego. Po paru godzinach dopiero uczuliśmy dość silny podmuch wiatru. Był to już wiatr południowy teraz, odkąd zostawaliśmy po drugiej stronie bieguna. Aż wreszcie około godziny 9-tej, szczyt lodowca począł usuwać swój mglisty kaptur, i bodaj różdżka czarodziejska nie dokonałaby szybszej zmiany, nad tę której byliśmy świadkami, ku wielkiej naszej radości. Bo oto w jednej chwili mgły ustąpiły zupełnie, zabłysło słońce na pogodnem niebie i również piękne morze ujrzeliśmy dokoła.
Lodowiec nasz wśród nieco spienionych fali posuwał się ze zdwojoną siłą, gnany wiatrem i pchany równocześnie prądem, a szedł tak lekko, jakby się ścigał dla zabawki z nieprzeliczoną ilością innych, płynących około nas w kierunku północno-wschodnim.
— Ziemia! — rozległ się głos Petersa, który stojąc na samym wierzchołku, wskazywał ręką ku Północy.
Metys nie omylił się. Tym razem była to ziemia na pewno. Ciemne jej linie rysowały się wyraźnie o kilka mil zaledwie.
Bez straty chwili, kapitan wraz z porucznikiem zabrali się do pomiarów, które wykazały iż byliśmy na 86° 12 szerokości, a 114° 17’ długości wschodniej. Od bieguna zatem oddzielało nas już prawie cztery stopnie, a z długości zachodniej, której żaglowiec trzymał się stale, jako drogi wskazanej przez Wiliama Guy, zeszliśmy na długość wschodnią.