Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 204 —

— Powiedz mi jednak Dick Petersie — zapytałem — czy nie macie żadnego pojęcia o tem, jaką drogą płynęła wtenczas łódź wasza?
— Żadnego panie! Biedny Prym nie miał przecie narzędzi ze sobą, aby mógł patrzeć na słońce. Nie wiedzieliśmy też nic, prócz tego że przez pierwsze 10 dni, zarówno prąd wody jak i kierunek wiatru, pchały nas na południe. Za żagle mieliśmy na dwóch gałęziach rozpięte własne koszule...
— Których biały kolor przestraszał waszego jeńca Nu-Nu?... — zapytałem.
— Być może, ja tego nie pamiętam, jeżeli wszakże Prym to powiedział, trzeba wierzyć Prymowi...
Kilka już razy zdarzyło mi się zauważyć, iż niektóre szczegóły umieszczone w ostatnich mianowicie rozdziałach pamiętników, były Petersowi obce, chcąc więc mieć ostatecznie pod tym względem pewność jakąś, badałem go dalej.
— A przez ten tydzień nie mieliście głodu?
— Głodni nie byliśmy, ani spragnieni nawet; pan wie, te trzy żółwie, które były w łodzi... Zwierzęta te zawierają w sobie dużo wody słodkiej, a mięso ich jest dobre, nawet surowe. Oh, surowe mięso!... — jęknął Peters, zniżając głos i spoglądając lękliwie w około, jakby z obawy aby go kto nie podsłuchał, a w dziwnem, przerażającem skurczeniu twarzy widocznem było, jak niezatartem jest w jego duszy wspomnienie zaszłych scen na Grampiusie, jak bardzo cierpi nad tem, jak wprost brzydzi się sobą.
Po dłuższem nieco milczeniu zagadnąłem znowu:
— Przypominasz sobie? Pierwszego marca mieliście, jak opisują pamiętniki, pierwszy raz spostrzedz szeroką, mglistą zasłonę przerzynaną promiennemi pasami?
— Ja nie wiem, panie, ale jeżeli Prym tak mówi, tak być musiało...
— Czy on ci nigdy nie wspomniał o ogniu, który spada