Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 203 —

nie zmienił się w stosunku do kapitana i jego porucznika, to czynił wyraźny wyjątek ze mną. Być może, że siłą intuicyi uznał mię za swego sprzymierzeńca, że przeczuwał iż los Pryma interesował mię żywiej, aniżeli kogobądź z załogi; dość, że nietylko mię nie unikał teraz, lecz widocznie mię szukał.
Często zadawalniał się jedynie bliskiem mem sąsiedztwem, stając w pobliżu ławki na której zwykłem siadać, lecz kilka razy także zawiązała się między nami rozmowa, którą jednak wypadkowe ukazanie się kapitana lub Jem Westa, niefortunnie przerywało, metys bowiem oddalał się wtenczas natychmiast.
Gdy więc dnia tego porucznik był na straży, a kapitan siedział zamknięty w kajucie, Peters podszedł ku mnie krokiem wolnym, nieśmiałym. Domyślając się iż spragniony jest rozmowy, w kwestyi która go najżywiej zajmowała, zagadnąłem go pierwszy:
— Czy chcesz Petersie mówić mi o nim?
Źrenice biedaka błysnęły, jak zarzewie pod silnym podmuchem.
— O nim, panie!... tak o nim!... — odpowiedział szeptem prawie.
— Zostałeś wiernym jego pamięci, Petersie?
— Alboż mógłbym zapomnieć go kiedy!
— Masz go zawsze przed oczyma, prawda?
— Zawsze!... Niech mię pan zrozumie! Tyle niebezpieczeństw przebytych razem!... To ludzi czyni braćmi, nie lepiej ojcem i synem!.. Bo ja go panie kochałem jak własne dziecko... Byliśmy obaj tak daleko... za daleko, kiedy on już nie powrócił... Mnie widziano jeszcze w Ameryce, ale on, Prym... biedny Prym... jest dotychczas tam!...
I mimo ognia, który się palił w czarnych źrenicach metysa, dwie wielkie łzy spłynęły po jego policzkach.