Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 173 —

sne losy Oriona; człowieka, który pociągnął brata mego w tak niebezpieczną, tak awanturniczą podróż?...
Zdawało się, że Hunt nie rozumie pytania.
— Odpowiedz mi zaraz! — zawołał kapitan zniecierpliwiony.
Hunt milczał jeszcze, nie dla tego wszakże, aby nie wiedział co odpowiedzieć, ale dla trudności, jaką znajdował w wypowiedzeniu swych myśli. Mowa jego była urywaną, niewyraźną, zarówno w słowach, jak w samym sposobie wysłowienia, posiadając nadto akcent właściwy krajowcom indyjskiego pochodzenia z Far West.
— Ja nie wiem, kapitanie — zaczął wreszcie — mój język się plącze... chciej mię pan zrozumieć... Ja mówiłem o Prymie, o biednym Prymie, czy tak?...
— Tak właśnie — potwierdził suchym tonem porucznik. Cóż jednak masz nam do powiedzenia o Arturze Prymie?
— Ja chciałbym powiedzieć, że... że nie należy go opuszczać teraz...
— Nie opuszczać go! — zawołałem.
— Tak jest, nie opuszczać — powtórzył Hunt. Pomyśl pan tylko, to byłoby teraz okrutne... Pójdziemy go szukać, prawda?...
— Szukać go? — zapytał Len Guy.
— Chciej mię zrozumieć, kapitanie. Toż ja dla tego tylko nająłem się na statek, tak, tylko dla tego, by odszukać biednego Pryma...
— Ależ on dawno spoczywa w grobie, w swem rodzinnem mieście — rzekłem.
— Nie, panie, on jest tam, gdzie pozostał, sam, sam jeden... — tłomaczył Hunt, wskazując ręką południe. — A jedenaście już razy od tego czasu wzniosło się słońce nad tym horyzontem...
Obrazową swą mową Hunt chciał bezwątpienia oznaczyć