Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 172 —

naokoło morzu, stały przedemną jako silna pokusa, której z pewnością uległby każdy inny, najmniej nawet ambitny podróżnik. A jeśli jeszcze tam, u samej osi ziemi istnieją lądy stałe, dotrzeć do nich było kwestyą kilku, lub kilkunastu dni zaledwie...
Ale kapitanowi nie wolno było poddawać się chwilowym porywom. Na jego sumieniu ciężyła odpowiedzialność za życie całej załogi. Nie na zdobycie lub poznanie bieguna wyruszył on w tę wyprawę, nie w tym celu i nie tak daleko zgodzili się służyć nowozaciężni na Halbranie.
Uważaliśmy więc wszyscy kampanię naszą za skończoną i tem większe było zaciekawienie ogółu, gdy usłyszeliśmy nagle słowa:
— A Prym — biedny Prym?...
Zwróciłem się spiesznie w stronę skąd głos pochodził.
To Hunt nieruchomo zapatrzony w daleki horyzont, wydał ten okrzyk...
Pierwszy raz zapewne od chwili, kiedy osobliwy ten człowiek stanął na pokładzie naszego statku, usłyszała załoga głos jego; zdumienie więc było tak ogólne, iż wszyscy otoczyli go kołem, ja zaś doznałem wrażenia, jakoby nadeszła chwila nadzwyczajnych jakichś zeznań.
Jem West skinieniem ręki kazał cofnąć się wszystkim marynarzom w głąb pokładu; pozostali na miejscu tylko bosman, Marcin Holt i Harin, którzy zajmując nieco wyższe stanowiska, czuli się w prawie do pewnych, wyjątkowych przywilejów.
— Cóżeś to mówił? — zapytał kapitan, zbliżając się do Hunta.
— Powiedziałem... tak, powiedziałem: A Prym, biedny Prym!
— Cóż miałeś na myśli przypominając nam w tej chwili człowieka, na którym cięży cała odpowiedzialność za nieszczę-