Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 158 —

się ponad wyżyny i zdawać się mogło, że ani jeden człowiek nie żyje w tej stronie wyspy.
Coś nadzwyczajnego zajść tu musiało od lat jedenastu Czyby umarł już wódz krajowców, ów chytry Too-Wit? Ale w każdym razie pozostała ludność tak liczna i natrętna... Wreszcie sam Wiliam Guy i jego towarzysze, gdzież są, czemu nie spieszą naprzeciw swych wybawców.
Gdy Orion ukazał się w tych stronach, Tsalalczycy ujrzeli wtenczas poraz pierwszy żaglowiec, i w naiwności swojej wzięli go za olbrzymiego ptaka, maszty jego za skrzydła... żagle, za upierzenie. Teraz jednak wiedzieli już co o tem sądzić; jeżeli więc nie spieszyli z wizytą do nas, czemu przypisać należy tę szczególną powściągliwość?...
— Spuścić wielką łódź na morze! — zabrzmiał rozkaz kapitana, a w głosie jego czuć było gorączkowe zniecierpliwienie.
— Jem — rzekł następnie do porucznika, odprowadzając go na stronę — dasz mi ośmiu ludzi, Marcina Holta i Hunta, sam zostaniesz na statku; pilnuj go zarówno od morza jak od lądu!
— Bądź bez obawy kapitanie!...
— Gdy wyląduję, będę usiłował dojść do doliny Klock-Klock, gdyby tymczasem zaszło tu coś nadzwyczajnego, dasz mi znak trzema wystrzałami.
— Dobrze. Trzy wystrzały w odstępach jednominutowych... — odpowiedział porucznik.
— Gdybyśmy nie wracali przed wieczorem, wyślesz nam w pomoc drugą łódź z bosmanem i dziesięciu zbrojnymi.
— Dobrze.
— Pod żadnym pozorem sam nie opuścisz statku!...
— Pod żadnym!...
— Jeżelibyśmy nie wrócili, jeżelibyś nie odnalazł nas