Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 159 —

po czynionych możliwych poszukiwaniach, jeżelibyśmy, jednem słowem zginęli, wrócisz z żaglowcem do Falklandów!
— Dobrze kapitanie!...
Wielka łódź została szybko przygotowaną. Ośmiu ludzi nie licząc Marcina Holta i Hunta, zeszło do niej. Każdy z nożem za pasem, każdy zbrojny w karabin i pistolet z dostateczną ilością nabojów.
— Kapitanie — rzekłem, podchodząc do Len Guya — czy pozwolisz mi towarzyszyć sobie?
— Nie mając nic przeciw wyraźnej twej woli, nie namawiam cię wszakże, panie Jeorling.
Pobiegłem spiesznie do mej kajuty, gdzie miałem już wszystko przygotowane. Przewiesiłem więc dubeltówkę przez ramię, opatrzyłem raz jeszcze doskonały, o ośmiu strzałach rewolwer, zapiąłem w pas ładownicę i wkrótce zająłem miejsce obok kapitana, w głębi łodzi.
Omijając skały i rafy rozsiane w około, szukaliśmy przejścia wolnego, jak w 1828 roku 19 stycznia czynił to również Artur Prym i Dick Peters na łodzi Oriona.
Gdy jednak naprzeciw nim wypłynęli licznie krajowcy na swych pirogach, i w odpowiedzi na wywieszoną białą chustkę przez Pryma, wydawali okrzyki anamoo-moo i lama-lama, poczem Wiliam Guy pozwolił im wejść na pokład swego statku — naprzeciw naszej łodzi, nie wypłynął żaden krajowiec. Żaden znak życia, żaden ruch nie objawił się na wyspie.
Nie było jednak powodu skarżenia się na to, gdyż właśnie owo zawiązanie stosunków pozornej przyjaźni, stało się zgubą Oriona. Jak wiemy, kiedy Wiliam Guy powrócił z dalszej jeszcze wyprawy w stronę bieguna, by zabrać pozostałych na Tsalal ludzi wraz z przysposobionym ładunkiem pianki morskiej, dnia 1-go lutego cała prawie załoga statku padła ofirą podstępu dzikiego plemienia, a Orion wybuchem prochu wysadzony został w powietrze.