Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 111 —

— Na własnem i drugich doświadczeniu polegając, pewny jestem stałości tego wiatru, bo gdy od 30-go do 60-go równoleżnika wieje przeważnie wiatr zachodni, dalej już bierze stałą przewagę z przeciwnego kierunku idący prąd, o czem sam już przekonać się pan mogłeś, odkąd przebyliśmy tę linię.
— Tak jest w rzeczy samej, kapitanie, i to mię cieszy prawdziwie. Zresztą, wyznaję szczerze, a nawet nie wstydzę się tego, że zaczynam wierzyć w przeznaczenie...
— A dlaczegożby nie, panie Jeorling dla czegoż nie mielibyśmy dać wiary, że opiekuje się nami Opatrzność Boża, wyższa nad naszą wolę i nad nasz rozum. Alboż nie możemy tego stwierdzić w najpowszedniejszem nawet życiu ludzkiem, jeśli nie wspomnę już o losach marynarza? Czyż to właśnie nie ta Opatrzność sprowadziła na naszą drogę nieszczęsnego Watersona, który na lodowcu przybywa z tak odległych stron i choć martwem już ciałem, daje świadectwo o życiu tamtych. Pomyśl pan tylko: jedna spóźniona godzina spotkania, a nie dowiedzielibyśmy się nigdy tego, o czem mamy przekonanie teraz i ku czemu dążymy... Co więcej, ducha mego utrzymuje silna wiara, że skoro niebo łaskawe uczyniło tyle dla nas, by nas naprowadzić na drogę ku naszym nieszczęśliwym, nie zechce nas też opuścić i w najcięższych potrzebach tej podróży...
— Niewątpliwie — odrzekłem — wola Boska kieruje nami odpowiednio do naszego ducha i woli naszej! Tylko ludzie bez religii wierzyć jeszcze mogą w starożytne „fatum” albo ślepy traf. Życie nasze łączy się w jeden łańcuch...
— Łańcuch — podchwycił kapitan — którego w tym razie pierwsze ogniwo stanowi lodowiec Watersona, a ostatnim będzie wyspa Tsalal! Tak jest mój bracie i wy wszyscy towarzysze jego niedoli! Z błogosławieństwem Boga spieszę wam teraz