Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 100 —

— Jest to bezwątpienia bardzo ważna i szczęśliwa okoliczność — odpowiedział Len Guy — że znamy tak dokładnie geograficzne położenie wyspy Tsalal.
— Obyśmy tylko nie potrzebowali posunąć się w naszych poszukiwaniach aż poza 84° — zauważyłem.
— Ależ to całkiem byłoby zbyteczne, gdy wiemy przecie, iż ci, którym spieszymy z pomocą, nie opuścili Tsalal! — odparł żywo kapitan.
— Tak jest, wiemy o tem — potwierdziłem, i zamyśliłem się głęboko, zdawało mi się bowiem samemu dziwnem, i jakby snem tylko, że się dałem opanować jakiejś sile nagle wzbudzonej we mnie, sile, która mię pchała ku nieznanym, niezbadanym, pełnym tajemniczej grozy stronom podbiegunowym.
— Kto wie — zawołałem wreszcie — może właśnie teraz ten „Sfinks lodowy” świata antarktycznego, pierwszy raz przemówi i da się poznać!



W pierwszych dniach podróży, nowa załoga obeznawała się powoli ze swymi obowiązkami, w czem znajdowała chętną pomoc wśród dawnej, wypróbowanej już obsługi Halbranu. Wszyscy też okazali się gorliwi w spełnianiu swych czynności, nie tyle może jeszcze z naturalnego usposobienia, ile pod groźbą nieubłaganej surowości porucznika. Hurliguerly bowiem, nie omieszkał ich poinformować, że Jem West żelazną ma rękę, która umie być dotkliwie czynną, gdy tego zachodzi potrzeba.
Jeżeli jednak inni nowicyusze liczyli się na pewno z wymaganą karnością, Hunt nie zdawał się potrzebować takiego postrachu. Milczący jak ryba, z akuratnością maszyny wypełniał obowiązki swoje, a nie łącząc się nawet na spoczynek z resztą załogi, sypiał w jakimkolwiek kącie na pokładzie.