Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 60 —

szącemi się z mlecznych wód oceanu antarktycznego, do którego bezustannie sypał się, podobnie do padającego śniegu, ów popiół białawy.
Łódź z szaloną szybkością pędziła teraz ku wodospadowi, poza którym, gdy równą jego masę rozdzierał od czasu do czasu silniejszy prąd powietrza, ukazywały się dziwaczne jakieś i niewyraźne obrazy.
Wśród przerażającej dokoła nocy, przeciągały gromady sinej białości ptaków, zapełniając powietrze dziwnym, powtarzanym tu zarówno przez ludzi jak i zwierzęta krzykiem: Tekeli-li! Tekeli-li!
Na widok ich Nu-Nu, popadł w okropne konwulsye i wkrótce wyzionął ducha.
Nagle porwana zdwojoną siłą prądu, zdąża łódź prosto do wodospadu. W chwili jednak, gdy już, już ma zginąć w strasznej głębi przepaści, staje tuż przed nią jakaś olbrzymia postać ludzka, której białość ciała i okrywającej ją zasłony, równa się najczystszej białości śniegu...

Taki jest koniec fantastycznego utworu Edgarda Poë, a cała linia domyślników daje do zrozumienia, że to co nastąpiło jeszcze, albo autorowi jest nieznane, albo przekracza już nawet te granice, które bujna jego wyobraźnia obejmuje. Może też i słusznie zrobił, nie wodząc czytelnika dalej w tę krainę niemożebności, bo czyż nie dosyć nam już tego, nam ludziom przywykłym brać rzecz wszelką pod krytykę zdrowego rozsądku?