Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 40 —

go powrotu, ale nadto mógł mi on udzielić wskazówek odnośnie do drugich...
— Drugich? — zapytałem zdziwiony — o kim chcesz pan mówić?
— O kapitanie i reszcie załogi okrętu angielskiego, na którym Artur Prym i Dick Peters po zatonięciu „Grampiusa” znaleźli przytułek, a który zawiózł ich przez morze podbiegunowe do wyspy Tsalat...
— Kapitanie — odezwałem się tonem, jakbym wszystkiemu dawał wiarę — ci ludzie zginęli przecież, jedni w czasie napadu na statek, inni w skutek sztucznego trzęsienia ziemi wywołanego przez krajowców Tsalal...
— Któż to wie, panie Jeorling — odpowiedział kapitan głosem stłumionym od wewnętrznego wzruszenia — kto wie czy kilku z tych nieszczęśliwych nie zdołało się ocalić, bądź w chwili ogólnej rzezi, bądź w następnej katastrofie! Kto wie, czy nie zdołali ujść pogoni krajowców...
— W każdym razie — zauważyłem — trudno jest przypuszczać, aby, jeśli wtenczas ocaleli, żyli jeszcze w obecnej chwili.
— Dla czego?
— Bo wypadki, o których mówimy, miały miejsce lat temu jedenaście.
— Panie — zawołał kapitan — jeżeli Artur Prym i Dick Peters mogli posunąć się za 84 stopień szerokości, jeżeli znaleźli środki do życia tam pod samym biegunem, dla czegożby ich towarzysze, jeśli nie padli z rąk dzikich krajowców, nie mieli znaleźć sposobu dostania się na jednę z wysp, które poznali w swej podróży! Dla czegożby ci nieszczęśliwi moi współziomkowie, nie mieli tam żyć dotychczas, oczekując z tęsknotą pomocy i wybawienia?
— Zdaje mi się, iż pozwoliłeś się kapitanie zbytnio opa-