Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 41 —

nować współczuciu dla tych ludzi — rzekłem, by uspokoić mówiącego. — Gdyż prawdziwem jest niepodobieństwem...
— Niepodobieństwo, panie!... A jeśli zdarzy się wypadek, jeżeli napotkam dowody materyalne o istnieniu tych nieszczęśliwych opuszczonych u krańców ziemi, dowody których bezustannie szukam, czyżby jeszcze wtenczas śmiał kto zawołać: „Niemożebne!” i nie spieszył na ich ratunek!
W tej chwili kapitan, który z trudnością tłumił łkania rozsadzające mu piersi, zamilkł; nagle zerwał się z miejsca i zwrócił w kierunku południowego bieguna, jakby wzrokiem swym chciał przejrzeć dalekie horyzonty.
Zwrot ten uwolnił mię szczęśliwie od trudnej zaprawdę odpowiedzi, więc milcząc pozostałem na miejscu.
Tymczasem biedny chory zwrócił się znowu do mnie i kładąc rękę na mem ramieniu, szepnął mi do ucha:
— Tak, panie Jeorling, jeszcze dotąd ostatnie słowo o losie załogi „Orionu” nie zostało wypowiedziane... poczem spiesznym krokiem zwrócił się ku swojej kajucie.
— Orion! — zawołałem, zostawszy sam — rzeczywiście, przypominam sobie, tak właśnie miał się nazywać żaglowiec, który przyjął Artura Pryma i Dicka Petersa, po nieszczęsnym rozbiciu okrętu „Grampius.” Kapitan Len Guy, w ciągu długiej swej rozmowy pierwszy raz nazwę tę wymienił... I w tejże chwili wraz z nazwą statku przypomniałem sobie, że Orionem miał dowodzić również jakiś Guy. Czyżby ta wspólność imienia, dość zresztą pospolitego w Wielkiej Brytanii, nie stała się przyczyną chorobliwego nastroju umysłu kapitana? — pomyślałem. — Może on wmówił w siebie, że należy do rodziny zaginionego wśród wód południowych, i dla tego tak się rozczula nad jego nieszczęsnym losem...
— Byłoby rzeczą ciekawą — rozważałem dalej — czy pułkownik Jem West wtajemniczony jest w tę urojoną troskę;