Strona:Juliusz Verne-Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XIII.

Za pomocą ognia.




Tymczasem pułkownik z towarzyszami oczekiwali w obozie na wypadek walki z niecierpliwością bardzo naturalną.
Jeżeli powiodło się strzelcom, to świetny sygnał zabłyśnie w nocy. Łatwo pojąć niespokojność, w jakiéj uczeni dzień przepędzili. Narzędzia ich matematyczne były w pogotowiu. Wymierzyli lunety ku szczytowi góry w ten sposób, aby niemi uchwycić choćby najmniejsze światełko, lecz czy to światełko zabłyśnie?...
Pułkownik i Strux nie mieli chwilki spokojnéj. Sam tylko Polander, zawsze zamyślony, zapomniał nawet pośród rachunków o grożącém kolegom niebezpieczeństwie. Nie należy go obwiniać o oryginalny egoizm. Możnaby o nim powiedzieć, co niegdyś powiedziano o matematyku Bourardzie: „nie przestanie liczyć, dopóki nie przestanie zyć,“ a być może, że Mikołaj Polander przestałby żyć, gdyby rachować przestał.
Wyznać jednak należy, że Everest i Strux, miotani niespokojnością, więcéj myśleli o uzupełnieniu prac swoich, jak o niebezpieczeństwie przyjaciół. Byliby oni chętnie stawili czoło temu niebezpieczeństwu, bo nie zapominali wcale, że służą nauce, która zaciętą wojnę prowadzi z przyrodą, ale wypadek jej mocno ich niepokoił. Gdyby przeszkoda fizyczna nie została zwyciężoną, powstrzymałaby ich prace, lub w najlepszym razie znacznie opóźniła. Łatwo więc pojąć niepokój astronomów w tym dniu, wlokącym się bez końca.
Nakoniec noc nadeszła. Everest i Mateusz Strux luzowali się co pół godziny przy lunecie. Śród cieniów nocy nie przemówili do siebie ani słowa, a zmieniali się z chronometryczną punktualnością. Szło o to, kto pierwszy spostrzeże upragniony sygnał.
Godziny upływały, północ minęła, nic nie ukazywało się na ciemnym szczycie.