Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
113

Doktór wyrąbał z mięsa części najsmaczniejsze a resztę porzucił na pastwę krukom, już w tej porze roku, coraz częściej ukazującym się w powietrzu.
Ponieważ zmrok zapowiadał nadejście nocy, pospieszono przeto z powrotem do Szańca Boskiej Opatrzności. Niebo było pogodne, oświecone milionami gwiazd błyszczących.
— Ruszajmy w drogę, rzekł doktór, bo już dość późno; polowanie nasze nie bardzo się powiodło, ale narzekać nie mamy powodu, skoro dostarczyło nam wieczerzy. Drogę obierzmy najkrótszą, ale potrzeba dobrze uważać na gwiazdy, żeby nie zabłądzić.
Ale w stronach gdzie gwiazda północna błyszczy prostopadle nad głową wędrowca, niedogodnie jest brać ją za przewodnika; bo w istocie gdy punkt północny jest na samym wierzchołku sklepienia niebios, trudno oznaczyć inne punkta kardynalne. Szczęściem że księżyc i wielkie konstellacye pomogły doktorowi do oznaczenia drogi. Żeby ją skrócić, postanowił nie wracać już wygięciami pobrzeża, ale iść po linii przekątnej. Byłoto prościej, ale mniej bezpiecznie. To też po kilku godzinach pochodu, mały oddział zbłąkał się zupełnie.