Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
327

— Broń Boże! mnie żadne nie może grozić niebezpieczeństwo, odpowiedział doktór, otrząsając śnieg z twarzy.
— Lecz jakże się to stało?
— Ach! to znowu to przeklęte łamanie się promieni światła! Zdawało mi się, że przeskakuję przestrzeń szeroką na jednę zaledwie stopę, i wpadłem głęboko na jakie pięć lub sześć łokci. Niech wam posłuży za przestrogę, abyście kroku nie zrobili nie pomacawszy wprzód kijem; trudno tu ufać własnym zmysłom: słuch chwyta dźwięki pozorne, a wzrok widzi przewrotnie. Prawdziwie jestto kraj rzadki, nieoceniony w swym rodzaju.
— Czy możemy już iść dalej? zapytał kapitan.
— Idźmy kapitanie, idźmy! ten mały wypadek więcej mi korzyści przyniósł niż szkody.
Puszczono się w dalszy pochód, w kierunku południowo-wschodnim; po przebyciu dwudziestopięciomilowej przestrzeni, podróżni się zatrzymali. Utrudzenie nie powstrzymało doktora od wdrapania się na górę lodową, podczas gdy inni stawiali budę ze śniegu.
Na czystem sklepieniu niebios, księżyc w pełni niemal jeszcze, jaśniał blaskiem nadzwyczajnym; gwiazdy świeciły niezmiernie jasno, jaskrawo. Z wierzchołka lodowej góry widok rozciągał się