Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
328

na rozległą płaszczyznę, najeżoną tu i owdzie wyniosłościami dziwacznych kształtów, sterczącemi jak kolumny stojące lub budynki w gruzach leżące, jak nagrobki wśród cmentarza ogołoconego z drzew, nie mającego granic, na którym do wiecznego spoczynku mogłoby się ułożyć całe dwadzieścia pokoleń ludzi całego świata.
Pomimo zimna i utrudzenia, doktór stał długo zagłębiony w kontemplacyi, aż go towarzysze gwałtem prawie z niej wyrwali; trzeba było pomyśleć o spoczynku. Schronienie na noc było gotowe; czterej podróżnicy wdrapali się do tej groty jak krety jakie, i wkrótce też zasnęli głęboko.
Dni następne nie odznaczały się niczem nadzwyczajnem; podróż szła trudniej lub łatwiej, prędzej albo powolniej, stosownie do zmian temperatury, raz suchej i mroźnej, to znowu wilgotnej i przejmującej. Natura gruntu po jakim stąpano, wywoływała kolejną zmianę obuwia.
W takim stanie doczekano się połowy stycznia; księżyc w ostatniej kwadrze na krótko tylko bywał widzialnym; słońce ciągle zakryte dawało wprawdzie sześć godzin światełka, ale tak słabego, że je zaledwie do półmroku zaliczyć było można. Nie wystarczało ono na dokładne oświecenie drogi, na której trzeba się było oryentować wedle