Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.1.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
250

doszedł zapewne ten śmiały żeglarz, wdzięczni rodacy nazwali od imienia jego małżonki, nadając je ziemi stojącej na przeciw lądu upamiętniającego jego imię, czcząc w ten sposób węzły niezmiennej przyjaźni, na zawsze ich łączącej. Doktór wzruszony był tem zbliżeniem, tem zjednoczeniem moralnem dwóch ziemi punktów w tych okolicach odległych.
Idąc za radą Johnsona, doktór, pomimo chłodu, wiatru i śniegu, pozostawał wciąż na pokładzie, chcąc tym sposobem przyzwyczaić się do znoszenia ciężkich mrozów, jakie czekały wyprawę. Schudł wprawdzie nieco, ale w ogóle zdrowie jego nie ucierpiało w tym ostrym klimacie. Zresztą, gotował się on na cięższe próby i dlatego też z pewnem nawet zadowoleniem, witał objawy zbliżającej się zimy.
— Patrz, mówił pewnego dnia do Johnsona, patrz jak te stada różnego ptastwa odlatują na południe. Uciekają natężywszy całą siłę lotu, a wrzaskami żegnając te strony.
— Tak panie Clawbonny, odpowiedział Johnson, coś im szepnęło, że już czas odlecieć i zaraz puściły się w drogę.
— Nie jeden z naszych ludzi, radby ich może naśladować, nie prawda Johnsonie?