Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszelako zadał jeszcze jedno pytanie dwom oficerom:
— A pani de... ?
Komendant strzelców, zrozumiawszy o co chodzi, nie dał mu dokończyć.
— Wyszła za mąż, powtórnie wyszła, mój kochany! — powiedział. — Cóż chcesz? Nieobecni są zawsze winni.
— Tak — odpowiedział kapitan Servadac — winni, że przez dwa lata błądzili w krainie urojeń!
Potem zwracając się do hrabiego:
— Mordioux, panie hrabio — powiedział — czy słyszałeś! Doprawdy, jestem bardzo rad, że nie potrzebuję bić się z panem.
— A ja, kapitanie, jestem bardzo szczęśliwy, że mogę zupełnie szczerze i serdecznie uścisnąć ci rękę!
— Kontent jestem także — pomruknął Hektor Servadac — że nie skończyłem tego szkaradnego ronda!
I dwaj współzawodnicy, którzy już nie mieli powodu do współzawodnictwa, podając sobie rękę, zapieczętowali przyjaźń, której nic już nie miało zerwać.
Hrabia, zgodnie ze swoim towarzyszem równie ostrożnie wyrażał się o nadzwyczajnych wypadkach, których byli świadkami, a z których odjazd ich i przyjazd najmniej się dawał wytłómaczyć. Najbardziej sobie tego nie mogli wytłómaczyć, że na wybrzeżu morza Śródziemnego wszystko było na swojem miejscu.
Z pewnością, lepiej było zamilczeć o wszystkiem.