Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słońce wschodziło na swoim zwykłym horyzoncie. Nie tylko nie widać było, aby coś anormalnego stało się na globie ziemskim, ale i nie widać było, aby mieszkańcy oczekiwali byli czegoś niezwyczajnego.
— Ach tak — powiedział kapitan Servadac — nie byli więc uprzedzeni o przybyciu komety?
— Należy tak myśleć, mój kapitanie — odpowiedział Ben-Zuf — A ja się spodziewałem tryumfalnego wejścia!
Najwidoczniej nie oczekiwano starcia się z kometą. Inaczej, byłaby nadzwyczajna panika we wszystkich częściach globu, i mieszkańcy jego czuliby się bliżsi końca świata, jak w r. 1000!
U bramy Mascara kapitan Servadac spotkał dwóch swoich kolegów, dowódcę drugiego pułku strzelców i kapitana ósmego pułku artyleryi. Literalnie rzucił się w ich ramiona.
— Pan, Servadac! — zawołał komendant
— Ja sam!
— I zkąd powracasz, mój biedny przyjacielu, po tem nie wytłómaczonem zniknięciu?
— Powiedziałbym ci chętnie, mój komendancie, ale jak ci powiem, to mi nie uwierzysz.
— Jednakże...
— Ba! moi przyjaciele! Uściśnijcie dłoń towarzysza, który o was nie zapomniał, i dajmy na to, że ja śniłem tylko!
I Hector Servadac pomimo nalegań nie chciał nic więcej powiedzieć.