Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rza, burza bez śniegu i deszczu, lecz podczas której wiatr srożył się z gwałtownością niesłychaną. Wpadając przez ognistą oponę, zamykającą zewnątrz zagłębienie sali wspólnej, sprawiał on tam najszczególniejszy efekt. Bardzo trzeba było zabezpieczać się od lawy, którą wpychał do wnętrza. Ale nie było obawy, by ją zagasił. Przeciwnie, nasycając się oksygenem, huragan ten zwiększał jej rozpalenie, jakby ogromny wentylator. Czasami nacisk jego bywał tak gwałtowny, że płynna zasłona rozdzierała się na chwilę i zimne powietrze wpadało do sali, ale rozdarcie takie prawie w tejże chwili zamykało się, a odświeżenie powietrza było korzystnem.
Dnia 4 kwietnia księżyc, nowo pozyskany, zaczął oddzielać się od iradyacyi słonecznej w formie nowiu. Ukazywał się zatem po ośmiodniowej prawie nieobecności, co można było przewidzieć z poprzednich obserwacyj. Obawy więc, mniej więcej uzasadnione, że go się już nie ujrzy, nie sprawdziły się, ku wielkiemu zadowoleniu Ben-Zufa. Nowy satelita zdawał się zdecydowanym odbywać punktualnie swą półmiesięczną obsługę Galii.
Jak przypominamy sobie, wskutek zniknięcia wszelkiej innej ziemi uprawnej, ptaki uniesione atmosferą galicką, schroniły się na wyspę Gurbi. Tam ziemia hojnie wystarczała na ich wyżywienie podczas ciepłych dni; tysiącami też widywano je przybywające ze wszystkich punktów asteroidy.
Ale z nadejściem wielkiego zimna, pola rychło pokryły się śniegiem, ten zaś rychło prze-