Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Milcz, Mardocheuszu! — krzyknął Ben-Zuf.
— Będziesz zapłacony — rzekł kapitan Servadac.
— Będzie to tylko wymiarem sprawiedliwości — odpowiedział Izaak Hakhabut. — Każdemu jego należność, i jeżeli pan hrabia zechce mi pożyczyć dwóch lub trzech swoich ludzi, by doprowadzili statek mój do Algieru, to znowu ja im zapłacę... tak jest... zapłacę... byle nie wymagali zbyt wiele!
— Do Algieru! — zawołał znowu Ben-Zuf, nie mogąc powstrzymać się — ale wiedz o tem...
— Pozwól Ben-Zuf, niech uwiadomię tych poczciwych ludzi o tem, czego nie wiedzą! — rzekł kapitan Servadac.
Potem zacząwszy znowu po hiszpańsku — powiedział:
— Posłuchajcie, moi przyjaciele! Fenomen, którego nie mogliśmy wyjaśnić sobie dotąd, oddzielił nas od Hiszpanii, od Włoch, od Francyi, słowem od całej Europy! Z innych lądów nie pozostało nic, oprócz tej wyspy, gdzie znaleźliście przytułek. Nie jesteśmy już na ziemi, ale prawdopodobnie na odłamie kuli ziemskiej, który unosi nas z sobą i niepodobna przypuszczać, byśmy jeszcze kiedy mogli znowu ujrzeć nasz stary świat!
Czy Hiszpanie zrozumieli wyjaśnienia kapitana Servadac? Było to co najmniej wątpliwem. Negrete prosił go, by powtórzył to, co powiedział.