Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

hrabiemu. Ten uścisnął ją i lekko uchylił głowę. Było to pierwsze uściśnienie ręki, które wymieniali między sobą dwaj ci ludzie od czasu, jak się znajdowali razem. Zresztą żadna najmniejsza alluzya co do dawniejszego współzawodnictwa nie była dotąd i nie miała być w przyszłości zrobioną.
— Przedewszystkiem, zaczął znowu kapitan Servadac, jest jedna kwestya, dość ważna, do rozwiązania. Czy mamy tych Hiszpanów zawiadomić, jakiem jest położenie?
— Ale nie, panie gubernatorze! — odrzekł żywo Ben-Zuf. — Ludzie ci już ze swej natury są dość zniewieściali. Gdyby się dowiedzieli, jak rzeczy stoją, wpadliby w rozpacz i nic nie dałoby się zrobić z nimi.
— A przytem, jak sądzę — dodał porucznik Prokop — są bardzo ciemni i pewno nie zrozumieliby nic a nic z tego, coby można im powiedzieć pod względem kosmograficznym.
— Ba! — odparł kapitan Servadac, — choćby zrozumieli, nie wieleby to ich obchodziło! Hiszpanie są poniekąd fataliści, jak ludy Wschodu, które nie podlegają nadmiernej wrażliwości! Niech mają gitarę, fandango i kastaniety, a o więcej troszczyć się nie będą. Jak pan myślisz, hrabio?
— Sądzę — odrzekł hrabia, — że lepiej jest powiedzieć prawdę, tak jak wyjawiłem ją moim towarzyszom na Dobrynie.
— I ja jestem tegoż zdania — zawołał kapitan Servadac — i nie sądzę, by z naszej strony należało ukrywać prawdę tym, którzy muszą podzielać jej niebezpieczeństwo. Pomimo że Hiszpa-