Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ją zmusiło do spuszczania się aż do kończyny dawnej Korsyki, z której ani śladu nie pozostało. Tam miejsce ciaśniny Bonifacia zalegało morze, najzupełniej puste. Ale dnia 27go sygnalizowano wysepkę na wschodzie w odległości kilku mil od galioty; położenie zaś jej pozwalało przypuszczać, że nie była dawną, lecz należała do północnych brzegów Sardynii.
Dobryna przybliżyła się do tej wysepki. Spuszczono łódź na wodę. W kilka chwil potem hrabia i kapitan Servadac wylądowali na zieleniejącej łące, mającej nie cały hektar powierzchni. Kilka krzaków mirtu i innych roślin, nad któremi wznosiły się trzy czy cztery stare drzewa oliwne, przecinało ją w niektórych miejscach. Zdawało się, że są opuszczone przez wszelakie żywe istoty.
Wędrowcy nasi zabierali się zatem do odpłynięcia, gdy uszu ich doleciało beczenie i prawie w tejże chwili ujrzeli kozę, skaczącą między skałami.
Byłto jeden egzemplarz owych kóz domowych, tak słusznie zwanych „krowami ubogich,“ młoda samica, o czarnej wełnie, małych i regularnie zagiętych rogach, która nie tylko nie uciekała za zbliżeniem się obcych, lecz pobiegła naprzeciw nim, skokami i beczeniem zdając się wzywać by poszli za nią.
— Ta koza nie jest sama na wysepce! — zawołał Hektor Servadac. — Idźmy za nią!
Tak się też stało; a o kilkaset kroków dalej kapitan Servadac i hrabia przybyli do rodzaju jamy osłoniętej krzakiem kaprifolium.