Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okolicy, którą nam zakrywa? Wylądujmy! na miłość boską wylądujmy!
Ale Dobryna, płynąc wciąż przy ścianie, nie dostrzegała najmniejszego przystępu, w którym mogłaby schronić się, ani nawet żadnej skały, na którejby mogła stąpić noga jej załogi. Brzeg ciągle był utworzony z podstawy stromej, gładkiej, prostopadłej, aż na wysokość do dwóch set lub trzechset stóp, którą wytworzyły dziwne kształty krystaliczne. Widocznem było, że ta nowa granica morza Śródziemnego wszędzie przedstawiała takiż sam układ skał, jak gdyby ten wyszedł z jednej i tej samej formy.
Dobryna silnie paląc pod kotłem, bystro pędziła ku wschodowi. Pogoda była piękna. Atmosfera, już szczególnie oziębiona, mniej była zdolną do nasycania się wilgocią. Zaledwie kilka obłoków, przesuwając się po niebie, tworzyło tu i owdzie przejrzyste prawie zasłony. W dzień, zmniejszony krąg słońca rzucał blade promienie, nadające przedmiotom niepewne cienie. W nocy gwiazdy błyszczały światłem niezwykłem, ale niektóre planety słabły w odległości. Tak rzecz się miała z Wenerą, Marsem i tą nieznaną gwiazdą, która umieszczona w szeregu planet podrzędnych poprzedzała słońce, to przy jego zachodzie, to przy wschodzie. Co do ogromnego Jowisza, pysznego Saturna, to światło ich jeszcze się zwiększało, z powodu że Gallia ku nim się przybliżała i porucznik Prokop pokazał widzialnego gołem okiem tego Urana, który nigdy nie pokazywał się bez pomocy lunety. Gallia zatem grawitowała, oddala-