Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jaw wyprowadzi go na drogę. Przynajmniej miał nadzieję.
Na drugi dzień pierwszem staraniem Ben-Zufa było przyrządzenie dobrego śniadania. Należało pokrzepić się, do licha! Sam był głodny jak trzy miliony Algierczyków. Teraz była sposobność ostatecznego załatwienia się z kilkunastu jajami, których kataklizm nie dosięgnął. Gdyby się dodało do tego zupę kuskusu, którą ordynans umiał doskonale przyrządzać, uczyniłoby to pyszną ucztę.
Owoż piec znajdował się w posterunku, miedziany rądel błyszczał, jak gdyby tylko co wyszedł z rąk kotlarza, wody świeżej nie brakło. Zanurzywszy jaja na trzy minuty we wrzącej wodzie, Ben-Zuf podejmował się otrzymać je doskonale miękkie.
Ogień natychmiast został rozniecony i ordynans, według swego zwyczaju, począł nucić piosnkę wojskową.

A czy jest do woli
W naszej puszce soli?
I kawał pieczeni,
Czy się już rumieni?

Kapitan Servadac, przechadzając się, ciekawie spoglądał na te kucharskie przygotowania. Wyczekując nowych fenomenów, które mogłyby wydobyć go z niepewności, zapytywał sam siebie czy też nie wydarzy się jeszcze jaka osobliwość. Czy kuchnia będzie funkcyonować jak zwykle? Czy powietrze zmodyfikowane podda jej swój kontyngens tlenu?