Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Spałeś całą noc!
— To mi noc!...
— Noc trwająca sześć godzin; musisz przyzwyczaić się do tego.
— Przyzwyczajmy się.
— W drogę! Nie ma czasu do stracenia. Wracajmy do gurbi najkrótszą drogą i zobaczmy, co się dzieje z naszymi końmi i co one myślą o tem wszystkiem.
— Myślą zapewne o tem — odrzekł ordynans — że od wczoraj nie czyściłem ich. To też zrobię im kompletną toaletę, panie kapitanie.
— Dobrze, dobrze! ale spraw się prędko i jak tylko zostaną osiodłane zrobimy rekonesans. Przynajmniej dowiemy się, co pozostało z Algeryi.
— A potem?..
— A potem, jeżeli nie będziemy mogli dostać się do Mostaganem od południa, to zwrócimy się ku Tenez przez wschód.
Kapitan Servadac i ordynans jego poszli nadbrzeżną ścieżką do gurbi. Ponieważ czuli się przy dobrym apetycie, więc nie omieszkali po drodze zbierać figi, daktyle i pomarańcze, zwieszające się nad nimi. W tej części terytoryum, zupełnie bezludnej, a z której nowe plantacye tworzyły bogaty ogród, nie obawiali się procesu o zrywanie owoców.
W półtora godziny po opuszczeniu brzegu, niegdyś prawego brzegu Chelifu, przybyli do gurbi. Tam znaleźli wszystko w takim stanie, w jakim pozostawili. Widocznie nikt nie zachodził w to miejsce podczas ich nieobecności i część