Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie mając jednak nic innego pod ręką rzucił z całą siłą ową bułką.
Szakala chybił. Ale ponieważ czyn Ben-Zufa znamionował zamiary niezbyt przyjacielskie, więc ostrożny zwierz ratował się ucieczką, skacząc przez drzewa i krzaki i wkrótce znikł z oczu w podskokach, jak piłka z gumy elastycznej.
Co do kamienia, to ten, zamiast uderzyć w cel zamierzony, opisał bardzo wielki łuk ku wielkiemu zdumieniu Ben-Zufa i upadł o jakie pięćset kroków po za skałą.
— A, do wszystkich Beduinów! — zawołał ordynans, — teraz mógłbym dać fory czterofuntowemu moździerzowi!
Ben Zuf znajdował się wtedy o kilka metrów przed swoim kapitanem, koło rowu napełnionego wodą i szerokiego na dziesięć stóp, który trzeba było przebyć. Rozpędził się więc i skoczył jak gimnastyk.
— A to co, Ben Zuf co robisz? Co ci przyszło do głowy? kark skręcisz, waryacie!
Wyrazy te nagle wyrwały się z ust kapitana Servadac, wywołane sytuacyą ordynansa, który w tej chwili znajdował się w powietrzu o jakie czternaście stóp nad ziemią.
Hektor Servadac, na myśl o niebezpieczeństwie na jakie Ben-Zuf mógł się narazić padając, rzucił się również by przeskoczyć rów; ale muszkularne wysilenie, jakie zrobił, podniosło go samego najmniej na trzydzieści stóp. Wzlatując w górę rozminął się nawet ze spadającym Ben-Zufem. Potem, ulegając prawu ciężkości, spadł na