Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Starajcie się nie chybić ani jednego strzału! krzyknął kapitan; celować tu gdzie się zaczyna trąba, lub w dołek po nad okiem. Takie strzały najpewniejsze!
Usłuchaliśmy komendy; padło kilka strzałów, po których rozległo się głośne wycie. Trzech czy czterech słoni ugodzonych we wskazane miejsca, padło w tył i z boku, pociąg mógł biedz naprzód.
— Nabijajcie znów broń! krzyknął kapitan.
I miał słuszność; cała gromada gwałtownie napadła na nas; rozległo się przeraźliwe wycie i ryki. Straszne groziło nam niebezpieczeństwo.
— Naprzód! krzyknął Banks.
— Ognia krzyknął Hod.
Do gwałtowniejszego gwizdu maszyny, łączył się odgłos wystrzałów. Ale trudno było strzelać celnie do tak zbitej masy i trafiać we wskazane przez kapitana miejsca. Kule nasze zadawały rany, ale nie zabijały; zadane rany zwiększały wściekłą zajadłość słoni, na wystrzały odpowiadały razami kłów swoich, któremi przebijały ściany naszego Steam-House.
Maszynista powiększał ciągle ciśnienie pary; Stalowy Olbrzym pędził druzgocząc i rozpędzając gromadę; ruchoma trąba jego, podnosząc się i opuszczając, uderzała w ciała zbitej masy słoni. Posuwaliśmy się ku jeziorowi.
W tem trąba jedna uderzyła o przednią werandę i chwytając pułkownika Munro o mało nie rzuciła go pod nogi słoni; co nastąpiłoby niezawodnie, gdyby Kalagani nie był przeciął trąby silnem uderzeniem siekiery.
Przez cały czas nie spuszczał on z oka pułkownika, najtroskliwszą otaczając go opieką; ta jego nieustanna pieczołowitość o bezpieczeństwo sir Edwarda, zastanawiała nas wszystkich.