Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrzeby to było, tylko bieda że trzeba walczyć jednemu przeciwko stu, rzekł Mac-Neil.
— Trudno, nie ma innej rady, inaczej słonie nas zgniotą. Naprzód! zawołał Banks.
Maszynista dodał pary; Stalowy Olbrzym pobiegł prędzej, i jeden stalowy kieł jego ukłuł w grzbiet idącego przed nim słonia. Zwierz wydał z bolu przeraźliwy ryk, któremu zawtórował ryk całej gromady. Walka, której końca trudno było przewidzieć, stawała się nieuchronną.
Chwyciliśmy za broń. Dubeltówki były nabite kulami stożkowemi, karabiny kulami wybuchającemi, rewolwery zaopatrzone były w naboje właściwego kalibru.
Pierwszy godził na nas olbrzymi samiec, z dziką miną, z wystawionym kłem, śmiało wystąpił przeciw Stalowemu Olbrzymowi.
— „Gunesz!“ krzyknął Kalagani, czyli słoń z jednym kłem, jak takich nazywają myśliwi.
— Bah! posiada tylko jeden kieł! rzekł pogardliwie kapitan.
— I dlatego właśnie jest groźniejszym jeszcze.
Indusi słoni jednokłowych otaczają szczególniejszą czcią jeźli brak im prawego kła, jak u tego który zamierzał rzucić się na Stalowego Olbrzyma.
Przebił na wylot blachę pokrywającą piersi jego, ale niebawem kieł ten złamał się o wewnętrzne urządzenie. Cały pociąg został wstrząśnięty; jednakże popychany wewnętrzną siłą, pędził naprzód odtrącając gunesza, który daremnie chciał mu się opierać.
Jednak poprzedzająca nas gromada zrozumiała jego wezwanie; stanęła nagle, żywym murem ciał swoich zagradzając nam drogę. Nie dość na tem, słonie idące za pociągiem, uderzyły gwałtownie o werandę: trzeba było się bronić.