Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jakoż nie długo spełniła się przepowiednia inżyniera.
Mateusz Van Guit, ja i kapitan Hod udaliśmy się do lasu w towarzystwie Foxa, mechanika Stora i Kalaganiego, gdy nagle usłyszeliśmy przytłumiony ryk. Ścisnąwszy się w gromadkę aby nie zostać napadnięci pojedynczo, zwróciliśmy się ku miejscu zkąd ryk wychodził. Gdy już uszliśmy z pięćdziesiąt kroków, dostawca zatrzymał nas nagle; zdawało się, że z ryku poznał zwierza.
— Tylko proszę, nie strzelajcie panowie, bez potrzeby! zawołał.
Potem skinąwszy abyśmy się zatrzymali chwilkę, sam postąpił naprzód.
— Lew! zawołał.
Jakoż rzeczywiście zwierz jakiś szamotał się pochwycony mocnym postronkiem, przytwierdzonym do grubej gałęzi drzewa. Był to rzeczywiście lew, jakiego Mateusz Van Guit tak gorąco pragnął, ale nie miał grzywy, gdyż te posiadają tylko lwy afrykańskie. Przednia jego łapa złapała się w pętlicę postronka, zwierz szarpał się straszliwie, ale wydobyć jej nie mógł.
Pomimo zaleceń dostawcy kapitan chciał strzelić.
— Nie strzelaj, kapitanie! nie strzelaj! zaklinam cię.
— Ale...
— Nie, nie, nie można, lew ten złapał się w moją łapkę, do mnie więc należy.
Rzeczywiście była to tak zwana „łapka szubienica“ bardzo łatwa do urządzenia, a bardo dowcipnie obmyślana.
Do mocnej a zarazem giętkiej gałęzi drzewa przytwierdza się gruby bardzo postronek. Gałęź ta pochylona jest ku ziemi w ten sposób, aby niższy koniec postronka