Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Właśnie podczas naszej bytności w kraalu, chikarisowie przytoczyli mu w klatce wielkiego jeńca pokrytego czarnem futrem, z ogromnemi włochatemi uszami.
— A cóż mi po tym nicponiu! zawołał dostawca wzruszając ramionami.
— Brat Ballon!... brat Ballon!... powtarzali Indusi.
Widać Indusi są siostrzeńcami tygrysów, a braćmi niedźwiedzi.
Mateusz Van Guit patrzał na brata Ballona z wyraźnem niezadowoleniem. Chciał tygrysa, a złapał się niedźwiedź, cóż mu po nim. Indyjskie niedźwiedzie nie znajdują amatorów na targach europejskich, same tylko amerykańskie i północne są dość poszukiwane, więc jako handlarz, po cóż miał trzymać i żywić zwierza, który pewnie nie powróciłby nawet kosztów przewozu.
— Czy chcesz go pan? zapytał kapitana.
— A mnież on na co? odrzekł tenże.
— Możesz kazać zrobić z niego befsztyk, rzekł dostawca.
— Kłaniam uniżenie! odpowiedział kapitan. Jeść befsztyk z zabitego niedźwiedzia, to jeszcze ujdzie — ale zabijać aby zrobić z niego befsztyk, toby mi nie dodało apetytu.
— Kiedy tak, więc wróćcie mu wolność, rozkazał dostawca.
Odsunięto klatkę daleko od kraalu i otworzono drzwi. Brat Ballon, wyraźnie zawstydzony swojem położeniem, nie dał się prosić. Wyszedł z klatki, potrząsł łbem zapewnie na podziękowanie i uciekł mrucząc radośnie.
— Zrobiłeś dobry uczynek, rzekł Banks do dostawcy, niechybnie przyniesie ci szczęście.