Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wcale widzieć zaczajonych myśliwych, sam więc tylko instynkt uprzedzał go, że miejsce to nie jest dość bezpieczne i pewnie byłby się cofnął, gdyby wyziewy wołowego mięsa nie podniecały jego głodu.
Jednakże pokazawszy się stanął i cofnął się o krok — widocznie niepewny. Była to ogromna tygrysica, z wielką głową; zaczęła znów posuwać się przechylona ku ziemi kołysząc się jak gadzina.
Za niemem porozumieniem pozwoliliśmy jej podejść aż do słupa. Węszyła ziemię, najeżyła grzbiet jak kot zamierzający się rzucić.
Wtem rozległy się dwa strzały karabinowe.
— Czterdziesty drugi! krzyknął kapitan.
— Trzydziesty ósmy! krzyknął Fox.
Obaj wystrzelili jednocześnie i tak trafnie, że ugodzona w serce tygrysica potoczyła się i padła.
Najpierw przypadł do niej Kalagani, my zeskoczyliśmy z drzew. Tygrysica leżała zabita.
Ale który strzał był śmiertelny? kto ją zabił, kapitan czy Fox?... Oto o czem należało się przekonać. Kalagani rozciął tygrysicę, w sercu utkwiły dwie kule.
— Tak więc, rzekł z westchnieniem kapitan, wypada po połowie na każdego z nas.
— A po połowie, mój kapitanie, odrzekł smutnie Fox.
I myślę że żaden z nich nie byłby za nic w świecie odstąpił przypadającej na niego części.
Tak szczęśliwy rezultat polowania, i to bez wystawienia się na niebezpieczeństwo rzadkiem jest nader w rocznikach myśliwych zdarzeniem.
Fox i Gumi pozostali dla zdjęcia futra z poległego zwierza, a ja z kapitanem powróciliśmy do Stesm-House.