Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bomba pęknie, a nawet będę prosił o pozwolenie zabrania z sobą Oktawiusza.
— Oktawiusza! — zawołał doktor.
— Tak! Zrobił się z niego dzielny chłopiec, na którego można liczyć, i upewniam cię doktorze, że przechadzka ta posłuży mu bardzo!
— Niechże was obu Bóg ma w swojej opiece! — odpowiedział wzruszony starzec, całując go.
Nazajutrz zrana, Marceli i Oktawiusz, przejechawszy opuszczone wioski, wysiedli z powozu przed bramą Stahlstadt’u. Obydwaj dobrze byli zaopatrzeni, dobrze uzbrojeni, obydwaj mocne mieli postanowienie nie wrócić do domu, zanim nie wyjaśnią tajemnicy.
Szli jeden obok drugiego, drogą, która zewnątrz biegła dokoła szańców; prawda, której Marceli nie chciał uwierzyć dotąd, ukazywała mu się teraz w całej swej grozie.
Fabryka stanęła, aż nadto widocznem to było.
Gdyby tak dawniej, jak teraz, szedł w noc ciemną, bez żadnej gwiazdki na niebie, byłby zdaleka, ujrzał światło gazu, połysk bagnetu stojącej warty, tysiące oznak życia, których teraz brakło zupełnie. Oświecone okna budynków migotałyby tysiącem świateł. Teraz wszystko było ciemne i głuche. Śmierć tylko