Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, panie. Nie wiedząc, czego chciano odemnie, zostawiłem je u mojej gospodyni.
— Poszle się po nie, bo sam nie możesz już wyjść z oddziału.
— Dobrze zrobiłem — pomyślał Marceli — że noty moje pisałem tajemnem pismem! Pięknie byłoby teraz, gdyby je znaleziono!..
Przed wieczorem dnia tegoż Marceli został umieszczony w ładnym pokoiku, na czwartem piętrze, budynku mającego wielkie podwórze, i powziął już pewne wyobrażenie o życiu, jakie miał tam prowadzić.
Sądził teraz, że nie będzie ono tak smutnem, jak mu się zdawało z początku. Koledzy jego, poznał się z nimi w restauracyi, byli wogóle spokojni i łagodni, jak wszyscy ludzie pracy. Chcąc rozerwać się trochę, bo automatycznemu życiu temu brakło wesołości, kilku z nich utworzyło orkiestrę, i co wieczór zabawiali się dosyć dobrą muzyką. Podczas rzadkich godzin swobodnych, umysł bogaty mógł czerpać zasoby w bibliotece, w czytelni. Pod względem naukowym, nie brakło tu niczego. Specyalne kursa wykładane przez znakomitych profesorów, obowiązkowe były dla wszystkich pracowników; oprócz tego egzamina i konkursy były częste. Ale brakowało powietrza, swobody w tym ciasnym obrębie. Było to niby kolegium, ale z regulami-