Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mawiali z sobą przy świetle dwóch małych lamp elektrycznych.
— Jak na człowieka nienależącego do rzemiosła, można powiedzieć, że mi dmuchasz w palce — mówił nadzorca. — Widziałem takich, co nie mogli odważyć się spuścić, albo jak króliki skuleni siedzieli w klatce.
— Doprawdy? — odrzekł Marceli. — Mnie to zupełnie obojętne. Prawda, że dwa czy trzy razy już spuszczałem się do kopalni.
Dosięgnięto wkrótce dna studni. Strażnik znajdujący się na placyku, gdzie klatka stanęła, nie umiał nic powiedzieć o Karlu.
Udano się do stajni. Tam konie były same i zdawały się nawet bardzo być znudzone. Należało tak wnosić przynajmniej z radosnego rżenia Blair-Athol’a, którem pozdrowił trzy ludzkie postacie. Na gwoździu wisiał worek Karla, a w kącie obok zgrzebła leżała jego książka arytmetyczna.
Marceli zwrócił zaraz uwagę na to, że latarni jego brakowało, co nowym było dowodem, iż dziecko musiało być w kopalni.
— Może spotkał go wypadek jaki przy obalaniu się ściany — rzekł nadzorca — ale to nie bardzo prawdopodobne! Cóżby robił w niedzielę w galeryach, gdzie dobywają węgiel?
— Oh! może zanim wyszedł, szukał tam