Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Myślicie, że mi się tak bardzo chciało jeść? — zatrzymał nas po drodze. — Słowo wam daję, dla nich jadłem tę jajecznicę... Żeby nadziei nie tracili...
W przedpokoju czekaliśmy na panią Płońską. Obiecała przynieść choremu coś specjalnego na drogę.
Z tym właśnie, jakgdyby puszystym zwitkiem mroku wybiegła z alkowy i ręce Kujonowi oparłszy na piersiach: — Moje dziecko! Zrobiłam to i leżało sobie w komodzie na atłasowej poduszce, bo wiedziałam, że potrzebuje tego zawsze mój chłopiec, a nie ma! Proszę tak stać — ja upnę.
Cienkiemi palcami, które, jak suche pędy czepiały się sukna, upinać jęła na mundurze zawiły system puchu, jedwabiu i gazy.
— Mojego pomysłu przepaska, nie może być cieplej i lżej zarazem!.
Kujon stał posłusznie, coraz czerwieńszy, nieśmiałym wstydem kwitnący. Pod dotknięciem sinych, starych rąk, rosło mu na mundurze — niby gniazdo ciemne. Już znikły pod niem guziki z srebrnemi orłami, znikła nasza odznaka pułkowa i pas rzemienny.
— Masz pod sercem jemiołę! — wykrzyknął Leń przy drzwiach.
Na szczęście starzy nie zauważyli, bo klamka się na mrozie zacięła i szable nasze czyniły wielki hałas.
— Konie czekają! — wołałem.
Siadaliśmy kolejno pod czujnem okiem gospodarza, który wyszedł za nami na podjazd. Jedną ręką wymachiwał pożegnalnie, drugą ogarniał żonę. Jakoby mu z objęć miała ulecieć w noc, — szale, chustki, szmateczki wiatr ciągnął, mierzwił, porywał.