Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gnęła to wyrazić. Ale dłonie, ramiona, chustka stuliły się, i przez stół wionęło milczenie.
— Bośmy mieli — rzekł znowu gospodarz — albo rzucić tu wszystko i za ostatnim synem iść, albo pilnować zgliszczów?!...
— Po cóż to mówić, po co?! Po cóż to mówić, po co?!...
Zda mi się, choć owa chwila daleko już za nami, że dziś jeszcze słyszę spłoszone pytanie, jak się dokoła twardych słów oplata, przypada i odchodzi i śmieje się ustami pani Płońskiej, w sierp je wyginając nierówny.
— Po cóż to mówić, po co?!
— Tu mi syn ostatni odchodzi z frontem uciekającym! Tu mi się matka buntuje, a tu mi płonie dom! Ale powiadam, zostaję. Bo gdzież indziej kamieniem się położę?!
Myśleliśmy przez chwilę, że Leń potrafi uspokoić. Z filuternym wiaterkiem złotych włosów na głowie, rozpoczął piękną przemowę o obowiązkach, zgliszczach...
— Zgliszcza zgliszczami — wyrwały się nagle zgłuszone słowa Kujona — ale kiedy kogoś tak skręca! — Zatoczył się i szarpiąc czerwonemi łapskami brzuch, padł na kanapę.
Zerwaliśmy się wszyscy.
Kujon leżał bez ruchu. Ledwie widocznie marszczyła się na nim odzież ciągniona skrętami ciała. Na haftowaną poduszkę, którą sobie zatykał usta, płynęły łzy.
Zaczęliśmy ratować. Pan Płoński „doskoczył“ z szklanką starki, ja radziłem odczekać, Leń głaskał