Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wie, lampie, przy której stryj nieboszczyk tak ważne ładził akty. — Nigdy ja?
Jak był las i droga przez błota straszliwie ostrzelana. Mam jechać tą drogą a tu wyrwy ziemne raz po raz skaczą z pod wystrzałów. Pewna śmierć, — jakaż rada? Cała rada, że we dwóch zginiemy, ja i koń. Na moim nie pojadę, bo to tępak, głupiec!
Nie wierzę mu, proszę pani, nie wierzę. No i stoję pod przyzbą chałupy, przedemną stajnia otwarta, coraz ogon przez słońce w cienistej głębi machnie. W głowie mam razem, jedno przy drugiem, — słowa mego dowódcy i mego durnia wałacha. A w oczach czarny strach!
Aż oto, — i niech mi pani wierzy, więcej to wtedy dla mnie znaczyło, niż żeby sama Ojczyzna przyszła w niebiańskich szatach... Aż oto przypominam sobie, że jest w oddziale kobyła, nazywa się Kurula i ma źrebię. Pojadę na Kuruli!!
Wie pani, co znaczyło, żem sobie tak umyślił? Znaczyło, że jestem nic, szmatka, proch, jeszcze mniej! A Kurula jest życiem, świątynią, — ocaleniem. Pojadę na Kuruli, bo ma źrebię! Bo w mojej głowie siedzi Ojczyzna, dowódca, raport i ja sam i moje głupie myśli i mój strach. A w podłużnej głowie Kuruli może nic niema, — ale jej źrebak będzie się z dzwonkiem na szyji przez te ognie pętać. Ona, kobyła, matka, wyczuje drogę bezpieczną swemi kochającemi nogami. Wyczuje za źrebaka i siebie przez te wszystkie ognie. Wyczuje instynktem, złożonym ze stu miljonów lat.