Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tego już doprawdy za wiele, — mówię nazajutrz srogo przy podwieczorku, — droga panno Sylwino. — Tuczę się tu, jak bąk, pasa już nie dopinam, a pani jeszcze po nocach dla mnie czuwa?!
Sylwina w szkle serwantki wielekroć załamana wyciąga w górę rękę: — Dla bohaterów nigdy nie masz pieczy za wiele. Bo kiedy myśmy tutaj wygodnie siedziały, wyście tam życie kładli!
Tedy się wreszcie zerwę z nad talerza pełnego mięsistych truskawek i nuże ostro gadać i nuże płacić za te niedźwiedzie, mydełka, konfitury, — szczerą, poczciwą prawdą. Żeśmy nie żadne „bohatery“, a kupa zwykłych ludzi, że się człowiek w danej okazji, jak każde inne bydlę gliniany robi ze strachu, a gdy działa biją, kark mu się gnie, jak z wosku. Nie ma tu co tak wiele rozpowiadać.
Sylwina siedzi cicho, stopy pod siebie chowa, białemi paluszkami mroczne powietrze prasuje, szypułkowatą pierś naprzeciw słów wysadza: — Niech pan mówi, to lżej, o wiele, wiele lżej.
Więc mówię, — bez pardonu. Żeby nas w cukrze nie kandyzowali. Żeby o nas myśleli po prostu, jak o zbożu, ogniu, czy chlebie. Żeśmy taksamo, w końcu biedni, marni ludzie..
Pod plastrem nikłych włosów białe czoło garbuski mieni się różowością, do skroni przywarł cień. W oczach płonie pokora a usta wiernie proszą: — Tacy są może inni. Inni może się boją. Ale wiem, — nigdy pan! — Perkalowe rękawki Sylwiny opadły wzdłuż poręczy.
— Nigdy ja? — Odsunąłem co żywo herbatę i walę całą prawdę, na przekór wiecznej, australijskiej tra-