Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Stało się dzisiaj w pułku coś, czego się nikt nie spodziewał, ani nie przewidywał.
Po skończonych zajęciach, jak zwykle w sobotę, siedliśmy wesoło do obiadu z miłą nadzieją dalekiej przejażdżki konnej. Znaczna część bataljonowych wierzchowców już „przed zupą“ czekała pod kasynem, w cieniu rozkwitłej lipy. Dzień był słoneczny, z łąk wiało zielonym zapachem, niewysłowiona świeżość rozścielała się w ogromie czystego nieba.
Między drugiem daniem a trzeciem, jak zwykle w sobotę, przyjechała z odległej stacji poczta.
Listy, listy, — cały świat utęskniony na małym skraweczku papieru!
Listy, — koledzy z urlopów wracający, — nowiny.
— Jakiś kapitan czeka w bryczce na dole. — Ordynans naszego kasyna, ciężki przygłupi Kubik, podał pułkownikowi bilet w spękanych łapskach.
Pułkownik przeczytał, zaczerwienił się, krzyknął, — moi panowie, nasz Wacek żyje! — i rzucił na stół wizytówkę.
Schwyciliśmy ją, przeczytali i tłumnie, ogarnąwszy po drodze pułkownika, wyskoczyliśmy na balkon.
Pod lipą, w bryczce pułkowej siedział Wacek, dawno już przez nas wszystkich sowicie opłakany.
Razem, cały korpus oficerski pułku, krzyczeliśmy do niego, aż echo na dalekiej rzece brzmiało. Nic nie