Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rostowicza i, zmarszczony rzewnością, znikł w słońcu. Oczy przepełniła fioletowa „wierność“. Na szczecinowatych brwiach perlił się pot.
— Sitwa, — zaczął Rostowicz, — kładąc to słowo ciężko na początku przemówienia, niby próg, mający gdzieś znacznie dalej prowadzić. Siny jak bębny kolczastych drutów, wpatrzony wiernie w sierżanta, zeznawał słowo po słowie, ciężką, nieskładną logiką, — przeciw sobie...
— Ja skakał z pięściami, z zębami, z pazurem na sierżanta. Na pana sierżanta... Tak było... ja gryzł...
— A czemużto skakaliście z pięściami na swego sierżanta?
Trepce żyły wystąpiły na skronie, grdyka jęła chodzić, głośno pracować.
— Ja skoczyłem na swego sierżanta... — Rostowicz umilkł. Odął się, spuchł od ciężkiego namysłu. — Skoczyłem na swego sierżanta, bo stał na belce.
— Bo stał na belce? — Przenikliwy śmiech podpułkownika frunął aż ku żółtym mleczom, kwitnącym za kolczastemi drutami. — Ładna historja! No to, jeżeli jutro mnie zobaczycie na belce, też z pazurami skoczycie?
— Nie, panie pułkowniku.
— Więc?
Rostowicz utkwił wierne spojrzenie w zaostrzonych rysach Trepki.
— Nacóż wam była potrzebna ta belka?...
— Naco była potrzebna? Nie wiem...
— Nacóż wam była potrzebna ta belka, pytam raz jeszcze! — krzyknął pułkownik.