Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z milczenia podsądnych jęła wyrastać przestronna cisza, mierzona u brzegu biciem spłoszonych serc.
Naraz w piersiach sierżanta jęło się coś przenosić z miejsca na miejsce. Jak gdyby ciężkie złomy uderzały o siebie, niecąc syk rozbijanej głębi... Zaciśnięte wargi pękły i z twardych zakamarków podoficerskiej figury buchnął krzyk: — Panie pułkowniku, tchórzostwa nie było! Do rzeki wskoczyłem, topielca wydostałem! Niesubordynacja! Czynnie — na miejscu — przeze mnie ukarana!!...
Rostowicz ucieszył się tym słowom niepomiernie. Rzekłbyś, pokorny pies przedniemi łapami służący, podniósł ręce na wysokość piersi i, wachlując powietrze: — Pan sierżant popłynął, ratował... Pan sierżant płynął, ratował...
Trepkę zmięło od stóp do głów. Gwałtownym rzutem ramienia objął Rostowicza, przyciągnął ku sobie i tak złączony, z zamkniętemi oczyma krzyczał na całe gardło: — Wyznaję, kiedym temu rekrutowi po zębach dawał, — widziałem... Widziałem, panie pułkowniku, że tam ktoś w rzece tonie!
Rekrut, blady jak ściana, wymachiwał przecząco rękami. Ale te ręce kosmate zacisnął w swoich sierżant, do piersi je sobie przyłożył i wrzeszczał: — Widziałem, że tam tonie!
Dowódca popuścił wszystkim szwom munduru, przyćmił spojrzenie, odszedł w głąb mądrości swej na naradę. Poczem jął mówić, zrazu obojętnie, przedmiotowo, potem coraz czulej i gęściej o sitwie, o przyjaźni żołnierskiej, ale też o czci i obowiązkach wzglę-