Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W kaplicy pułkowej.
Rano wrócił i wesoły, uśmiechnięty zgłosił się do robienia trumny, — jako dobry stolarz. Chodziliśmy go oglądać przy robocie, żeby nie wyczynił jakiegoś kawału, tem bardziej, że pogrzeb, o którym wiedziało już całe miasteczko, miał się odbyć tego samego dnia, nad wieczorem.
— Co za dziwne bydlę, — dziwili się żołnierze, wzruszając ramionami.
Istotnie bowiem, przy tej osobliwego gatunku „stolarskiej“ robocie Rostowicz nietylko nie okazywał żadnego smutku, ale jaśniał radością. Skrzętnie obcinał deski, łatał, żeby nigdzie żadnej szpary nie było i nawet nucił coś, huśtając wargami pęk gwoździ, przyskrzyniony w zębach. On, — taki zawsze zgodliwy i powolny, nie mógł się przy tej robocie pogodzić z drugim rekruckim pomocnikiem i tak się rzucał, wydziwiał, — aż został sam.
W czasie obiadu odeszli wszyscy widzowie. Rostowicz czekał, póki nie znikną za węgłem budynku, — całą tę stolarkę wykonywało się ztyłu za kuchniami pułkowemi. Odczekawszy, cisnął daleko piłę i, żując gwoździe w zębach, siadł na dnie trumny.
Jak gdyby czekał tu na coś. Gdy nie przychodziło, położył się i wyciągnął na deskach, oczy utkwiwszy w niebo.
— No i co?... — rozległ się twardy głos w pobliżu.
Rekrut siadł, gwoździe wypadły mu ust. Przy wieku stał sierżant Trepka.
Południe lało żarem po niebie, cisza iskrzyła się