Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na piaskach. Patrzyli, oczu wzajem nie mogąc oderwać.
Rostowicz powstał wreszcie, w źrenicach rozpłynął mu się fiolet służbowej wierności: — Pan sierżant dobrą szkołę daje! — No, — tylko...
Trepka trwał bez ruchu w starym, zwietrzałym mundurze, jak ulany z ołowiu. Nie spuszczając oczu z ciemnych dołów na pogiętem czole żołnierza, — widzisz, Rostowicz, z pięściami skaczesz na sierżanta! I wiesz co? I teraz jesteś dopiero człowiekiem dla mnie!
— No, tylko, — wypsnęło się z grubych warg Rostowicza.
— No co? — podchwycił sierżant niecierpliwie.
— No, — Rostowicz zachłysnął się rzewnym zachwytem, — no, ty mu jednej deski pożałował, a ja mu dziesięć daję!
Trepka pociągnął wzdłuż rekruta i wpoprzek trumny krzyżem wzgardliwego spojrzenia, wzruszył ramionami, ręce wsadził do kieszeni luźnych portek. — I odszedł.
Popołudniu kupą już doglądaliśmy roboty. Przyznać trzeba, że Rostowicz wykonał rzecz sumiennie i na czas.
O godzinie szóstej, jak to było powiedziane w odprawie i w miasteczku ogłoszone, ruszyliśmy poważnym krokiem z koszar, bitą drogą przez las, na most, mimo szyldwachów niemieckich. Orkiestra grała naszego ulubionego marsza żałobnego, różany blask wieczoru przydawał dźwiękom brzmienia, siejąc je przez wysokie, pełne ptaków powietrze, przez nie-