Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chlebnie szydercom i do sitwesów: — Więc wy jesteście sitwa?
— Tak jest, panie poruczniku, — odpowiedział Bylewski, utwierdzając w moich oczach powolne spojrzenie blado-niebieskich źrenic. Był tak spokojny i nudny, że nikomu nie chciało się z nim długo gadać.
— Dziękuję wam.
Gdy rutynowanemi krokami odchodził w cień swego jałowca, Rostowicz zaciskiem kosmatych palców potwierdzał kroki swego urzędowego przyjaciela, kiedy zaś Bylewski wyciągnął się w krótkim cieniu krzaków, ruch palców rekruta ustał.
— Powiedzcież mi, Rostowicz, — pytałem dalej, skąd jesteście?
Nie odpowiadał.
— Jaki wasz kraj? Gdzieście się rodzili?
Źrenice zawahały się, poczem, utkwione wgórę, łagodnym ruchem spływać jęły po ogromnym stropie nieba.
— Nie wiemy, — westchnął wreszcie, skubiąc szeroką wargą niepewne brzegi słowa. — Nie wiemy.
— Nie masz rodziców?
— Nie.
— I nie wiesz kto cię rodził? My byli w Wilnie ostatni czas, — pod germańcem.
— No więc, któż ty jesteś? Katolik, prawosławny, tatar, żyd?
Ciężkie ramiona ruszyły pod górę.
— On nie ma żadnej wiary, — odezwał się wzgar-