Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dliwie ktoś z szeregu, nie wie jeszcze po jakiemu mówi!
Barki podeszły wyżej i właśnie, jakby to ich ruch wypchnął z szeroko uśmiechniętej gęby rekruta cieniutką, przeżutą słomkę.
— Więc nie wiesz, kto jesteś?
Słomka kiwała się niepewnie to wgórę, to wdół, to jeszcze kółeczko opisywała, podczas gdy oczy szukały między drzewami i wśród nas, i w piachu i w granatowych garsteczkach fali rzecznej, i na wietrze. Wyglądało, — że Rostowicz zadumał się, zamyślił, oddany niespamiętanej przeszłości.
Pośpieszył mi z pomocą sierżant Trepka. — Rostowicz, gdzie służysz?!
— Służę, — w piątym pułku piechoty Legionów...
— Kto jest dowódcą pułku?
— Dowódca pułku jest, — szło coraz głośniej, mechaniczniej, — pan pułkownik...
Trepka machnął ręką; — Skądeście się wzięli w pułku?
— W pułku wział sia, — szczekał Rostowicz, — bo jeść nie było co.
Żołnierze tarzali się na trawie ze śmiechu.
— Tak jest, panie poruczniku, — tłumaczył sierżant, — on nic innego nie powie. Nie zna rodziców, trudno zrozumieć, po jakiemu mówi, skąd jest; dostaliśmy go z wileńskim transportem rekrutów.
Pogięte czoło Rostowicza zaległy cienie. W oczach jęła się odbywać mętna praca świateł, nakoniec wystrzelił nieoczekiwany okrzyk: Bagatyrskie Legjony!!!
— Niech ci będzie na zdrowie. — Odprawiłem go.