Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

występ, zgubiony niespodzianie w krótkiej, grubej szyi.
— Czemu tak dyszycie? — spytałem życzliwie. — Czemu się pan tak pocisz, panie Rostowicz? Nie dojada się w wojsku, co?
Powieki rekruta rozwarły się, malutka, czarna źrenica stanęła czujnie w pośrodku białka.
— Powiedzcie prawdę, — głodni jesteście?
Ciepły fiołkowy blask przepełnił oczy Rostowicza:
— Jem dobrze, — odpowiedział, ciągnąc z ukraińska obcą „stepową“ intonacją.
— Jesz, ale przecie nie tak, jak u mamy, — nawiązywałem „zbliżenie“.
Z półkola żołnierzy wysupłały się szydliwe śmiechy. — Ten ci musi mieć mamę, cholera mnie bierze!
Pytałem dalej: — No, powiedz, w domu u mamy było lepiej?
Przestąpił z nogi na nogę i podając ku przodowi twarz, na której się przechylał uśmiech radosnej beztroski: — Niema domu, — niema mamy. Teraz sitwa.
Chcąc jak najprędzej nauczyć rekrutów solidarności, zwracaliśmy baczną uwagę na dobre urządzenie „kapralstw“ i zsolidaryzowanie rekruta z sitwą, to jest z tym przyjacielem w szeregu, z którym żołnierz razem chodzi, razem czyści broń, dzieli jedzenie, naprawia mundur i t. p.
— A któż jest twoim sitwesem?
Rostowicz zmarszczył czoło, odął się, poczem wrzasnął „wiernie“: — Legionista Bylewski!
Półkolem żołnierzy wstrząsnęła rykliwa wesołość.
Moi panowie, — odezwałem się, — płoszycie go.