Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Parę kroków za nim formował się już przygodny półkrąg rozbawionych żołnierzy. Sierżant Trepka krzyknął raz jeszcze: Rostowicz!
Rekrut drgnął, złapał się rękami za szwy od spodni i nagle, jakby samemu sobie wymykając się z rąk, ruszył przez piach, rude igliwie, w trzasku gniecionych szyszek. Szparki jego zmrużonych oczu drżały w poszukiwaniu przepisanej odległości, na której wypadnie się zatrzymać. Drewniany ruch ramion sterował odętym korpusem, stopy padały pracowicie, jakby na ściółce leśnej odrabiały napis ważny i trudny.
Półkrąg żołnierzy wybuchnął głośnym śmiechem.
Rostowicz zdawał się nic nie słyszeć, pochłonięty wykonaniem marszu, rażony słońcem prosto w twarz.
— Rekrut Rostowicz, — objaśnił mnie sierżant.
— Spocznijcie! — rzekłem.
Odrzucił w bok nogę, ręce puścił wzdłuż, czekając aż ustaną. Gdy się przestały wahać i gdy wciąż nic nie mówiłem, twarz jego w nagle zapadłej ciszy zelżyła wszystkim zmarszczkom, rozprowadzając na właściwe miejsca niezwykłą brzydotę rysów.
Pogięte czoło, pełne dołów i wzgórków, zlane było potem, który spływał na szczecinowate brwi. Trudno było dojrzeć pod niemi oczy, osadzone w wąskich, szeroko rozstawionych, a ciasnych oczodołach. Nos bynajmniej nie regulował rozłożenia cieni, tworząc razem z policzkowemi kośćmi trójkątny system niesamowitych błysków. Dziurki nosa nie miały łukowatego wycięcia, podobne raczej do czarnych rozporków, z których na dolną wywiniętą wargę zionął mozolny oddech. Brody nie było, a tylko ścięty