Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pomocnikowi powierzyli jedynie torowanie drogi, — nie wypadało, by nieżonaty chłystek figurował przy noszach.
— Ładne „nosze“ — buczał rozdętą kapsułą aptekarz, — niema co mówić, kawalerskie nosze...
Dźwigali je pod górę w grobowem milczeniu, mimo zapóźnionych żydków, wciąż jeszcze biegnących do pożaru.
Na zakręcie spotkała „kondukt“ straż ogniowa, pod wodzą konnego pana Gomółki. Obijał boki kobyły leniwemi łydami i w wielkim hełmie na głowie, palił papierosa. Ztyłu, na beczkach, starych pustych kadziach, wlekli się strażacy, zmarznięci i strapieni.
Niosło od nich dziegciem i machorą.
— Wołają tu człowieka do pożaru, a sami trupa wleką — zagadał jakiś „starszy“ z wielkim toporem w ręku.
— A tybyś wolał, trutniu jeden, — nie wytrzymał ksiądz — ani trupa nie nosić, ani pożaru nie gasić?!
Jedna i druga strona przystanęła rozsądnie. Niestety, jęki pani Anieli nie dały swobodnie rozmawiać.
— Wcale na trupa nie wygląda, — postanowił ostatecznie „starszy“ — na urodziny patrzy...
Powyższa uwaga obraziła niosących tak dalece, że wcale nie odpowiedzieli. Księdz ocierał spocone czoło, aptekarz chuchał w ręce, tylko doktór niecierpliwił się i radził raz za razem:
— Niech pani nogi zaciska, niech pani nogi zaciska!...
— Każda sama wie, co ma robić, kiedy rodzi, — stwierdził „starszy“. Zależało mu na rozmowie z niosącymi. Nie dla ciekawości, ale trzeba się było prze-