Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedzieć względem ognia, od kiedy się pali, z której strony zaczął, czy też był podłożony, czy też naftą kto oblał?!...
Kilku „starszych“ z olbrzymiemi toporami zlazło rozważnie z beczek i otoczyli nosze — potem na miejscu łatwiej się będzie wyznać.
Niosący nie wiedzieli, co odpowiedzieć.
Niewiadomo. W przyszłości wykaże wszystko śledztwo, ale narazie nikt nic nie wie. Pewnem jest, że albo się przyczyniła do tego czyjaś ręka, albo może sam palec boży.
Powiedziano sobie wzajemnie „dobranoc“, kadzie, beczki, łańcuchy ruszyły naprzód, a matadory z noszami pod górkę, do apteki.
Nim się tu dostukali, dobudzili! Wewnątrz uczonego lokalu to się coś ruszało, to znów cisza zapadała niezmącona.
Pani Aniela nie przestawała jęczeć cienkim, malutkim głosem. Trzymała przytem aptekarza silnie za rękę.
— Bożka panu zgubiłam. Ognie sztuczne pewno się już zmarnowały. A teraz jeszcze tyle ambarasu. Nie chcę — cisnęło nią w stronę księdza i rejenta, — nie chcę tu mieć dziecka, w jelenim pokoju! Nie chcę!
Aptekarz, nie puszczając jej ręki, uspakajał:
— Nie takie ambarasy te ściany oglądały. A co do bożka, to lepszy będzie żywy podmiot z ciała i krwi od tego świętego w agacie.
Nareszcie wyłonił się stróż, z za węgła wyszedł jeszcze jakiś drugi, naradzili się i kazali drzwi otworzyć naścieżaj — bo tak nary nie wejdą.